Wynagradzanie Bogu jest w chrześcijaństwie jedną ze spraw centralnych. Z drugiej strony jednak narażone jest ono na wiele nieporozumień i fałszywych interpretacji. Chrześcijaństwo bowiem jest religią paradoksów, jak to z niezwykła wyrazistością pokazał O. Henri de Lubac SJ w książce pod znamiennym tytułem: Paradoksy i nowe paradoksy (Kraków 1995). Także wynagradzanie jest rzeczywistością paradoksalną, a jest nią dlatego, iż jest ona zakorzeniona nie w ludzkim myśleniu, lecz w mądrości Bożej, wyrażonej najdobitniej w najbardziej paradoksalnym wydarzeniu historii – w  hańbie i chwale Krzyża. Można bardzo łatwo wpaść w takie rozumienie wynagradzania, jakby było ono zaspokajaniem jakichś potrzeb Boga, jakby biedny i smutny Pan Jezus dla własnego pocieszenia błagał ludzi o wynagradzanie Jego Sercu. Jezus pokazując św. Małgorzacie Marii Alacoque swe kochające Serce i skarżąc się, że za Jego wielką miłość doznaje niewdzięczności i wzgardy, mówi nie tylko o swoim Sercu. Wskazuje bardziej jeszcze na tragiczną w skutkach przewrotność ludzkiego serca, które nie rozpoznaje miłości i gardząc nią niszczy samo siebie. Bóg nie potrzebuje naszego wynagradzania dla siebie i nie czeka na nie, jakby ono było zaspokojeniem jakiejś Jego potrzeby. Bóg pragnie wynagradzania ze względu na miłość do nas. To nam potrzebne jest wynagradzanie. Grzech bowiem pociągnął za sobą skutki dla człowieka tragiczne. Zniszczył relację pomiędzy Bogiem i człowiekiem oraz pomiędzy ludźmi nawzajem, a przecież człowiek realizuje się w międzyosobowych relacjach miłość. Być albo nie być dla człowieka, to być albo nie być kochanym. Wynagradzanie jest potrzebne, aby te zniszczone relacje odbudowywać.

Jednakże relacja pomiędzy Bogiem a człowiekiem jest zniszczona nie od strony Boga, Bóg bowiem ciągle kocha człowieka i to niezależnie od tego, czy on grzeszy, czy nie. Niebo nigdy nie było zamknięte od strony Boga. To człowiek przez swój grzech polegający w swej istocie na niewierze w Bożą miłość zamyka sobie niebo – niszczy od swojej strony relację miłości, i to niszczy ją tak, że ludzkimi środkami i siłami nie jest ona do naprawienia. Odbudowa tej relacji – zburzenie muru wrogości, jak powie św. Paweł w liście do Efezjan (por. Ef 2,14-16) – jest od strony człowieka nie dlatego niemożliwa, że Bóg został nieskończenie obrażony, jak twierdziło wielu teologów. Jest to niemożliwe dlatego, że człowiek poprzez niewiarę zamknął się na odbieranie miłości Boga. A do doświadczenia jakiejkolwiek miłości prowadzi tylko wiara. Nie ma innej drogi.

Teoria obrazy Boga na miarę Jego nieskończoności, a więc obrazy nieskończonej, ma swe początki u Tertuliana, który żył na przełomie II i III wieku. Zajmujemy się nią tu przede wszystkim dlatego, żeby uchronić się pewnym rozumieniem wynagradzania, które być może jeszcze pokutuje w głowach wielu, a które jest rozumieniem niepełnym. Tertulian był rzymskim prawnikiem i nic w tym dziwnego, że wprowadził do teologii chrześcijańskiej mentalność typową dla rzymskiego legalizmu. Samo w sobie zjawisko to było naturalne i uprawnione. Każdy bowiem rozumie dzieło zbawienia w Jezusie Chrystusie na swój własny sposób, zawsze ograniczony. W tym przypadku jednak tak się stało, że to ograniczone i reduktywne rozumienie tajemnicy rozpowszechniło się bardzo w teologii zachodniej, i to do tego stopnia że stało się rozumieniem podstawowym przysłaniającym inne sposoby patrzenia. Stało się to przede wszystkim za sprawą św. Anzelma z Canterbury, który teorię tę dopracował i przedstawił w dziele Cur Deus homo? – Dlaczego Bóg stał się człowiekiem? Otóż wedle tej teorii owa nieskończona obraza Boga  musiała być odkupiona przez równie nieskończone wynagrodzenie. Jest rzeczą samą przez się zrozumiałą, że nie mógł dokonać tego byt skończony, jakim jest człowiek. Toteż potrzeba było, aby Syn Boży – Bóg sam – przyjął ciało ludzkie i umierając za grzechy w jako człowiek i Bóg nieskończony zarazem dokonał tego dzieła. Jest to myślenie wciskające Boga i Jego nieskończoną wolność i miłość w ciasne ramy prawa rzymskiego. W czasach Tertuliana, a i potem w średniowieczu dla św. Anzelma i jego współczesnych takie myślenia było przekonywujące, a nawet pomocne, jest ono jednak dalekie od pełni Bożego objawienia. Magisterium Kościoła nigdy tej teorii oficjalnie nie potwierdziło, ale dominowała ona w Kościele zachodnim aż do naszych czasów. Ograniczoność i reduktywność tej teorii bierze się stąd, iż Boga nie można obrazić tak jak obraża się człowieka. Obraza Boska to antropomorfizm, który wzięty dosłownie nie jest do pogodzenia z Bogiem objawionym w Jezusie Chrystusie. Zadziwiające, ale w Nowym Testamencie ani razu nie występuje słowo obraza, albo obrazić Boga. Jedynie św. Paweł w liście do Rzymian dwa razy używa słowa obraza, lecz nie w odniesieniu do Boga. To raczej ludzie obrażają się na Boga, że nie spełnia ich planów. U Pawła bowiem to Jezus Chrystus staje się kamieniem obrazy i skałą zgorszenia (Rz 9,32; 9,33; por. Iz 8,14).

Człowiek poprzez grzech zamyka się na Boży plan miłości, niszczy go w swoim życiu i w życiu innych. Zaciąga na swoją i ich twarze jakby zasłonę, która nie pozwala jemu i tym, dla których  w Bożych planach miał być tej miłości świadkiem, dostrzec jej w faktach swego życia. Miłość Boża ukryta jest w ten sposób za zasłoną lęków, demonicznych obrazów Boga, fałszywych interpretacji, niekiedy całych błędnych teologii, które wypaczają Jego naturę. Prorok Izajasz zapowiadając zbawienie w Jezusie Chrystusie napisze: Zedrze On na tej górze zasłonę, zapuszczoną na twarz wszystkich ludów, i całun, który okrywał wszystkie narody; raz na zawsze zniszczy śmierć. (Iz 25,7-8) Rzeczywiście zasłona ta miała i ma charakter całunu – płótna grobowego, być bowiem odciętym od doświadczania miłości Boga, to być odciętym od życia prawdziwego, to żyć pod panowaniem śmierci. Ojcowie Kościoła zajmując się macierzyństwem Ewy mówić będą, że rodzi ona swe dzieci na śmierć. Tylko Jezus mógł zedrzeć ów całun z ludzkich twarzy, tylko on mógł zedrzeć tę zasłonę. Dokonało się w Jego śmierci to na krzyżu. Wtedy to na znak spełnienia proroctwa zasłona świątyni jerozolimskiej rozdarła się na połowy. Ukazało się w całej jasności Święte Świętych – istota Boga, którą jest miłość i to miłość nieprzyjaciół, gdyż Jezus umarł za tych, którzy Go zniszczyli. Tu właśnie dokonało się jedyne w swym rodzaju wynagrodzenie. On wziął na siebie grzechy wielu i oręduje za przestępcami. (por. Iz 53,13) Wynagrodzenie to dokonało nie ze względu na Boga, bo Bóg – jak to już powiedzieliśmy – nie potrzebuje wynagrodzenia, ale ze względu na człowieka, żeby mu otworzyć oczy serca. Oczywiście, oczy te nie otwarłyby się, gdyby nie było zmartwychwstania, a potem zesłania Ducha Świętego, gdyby krzyż pozostał ostatnim słowem. Zmartwychwstanie bowiem stało się dowodem wynagrodzenia, a zesłanie Ducha Świętego zaniesieniem go do serc, rozświetleniem tego miejsca w człowieku, które od grzechu pozostawało źródłem wprawdzie najpiękniejszych, ale też ciągle niespełnionych pragnień, a więc w istocie źródłem ciemności. Wynagrodzenie jest w istocie reparatio, jak mówi słowo łacińskie, jest zatem naprawą, naprawą ludzkiego serca poprzez przebite Serce Boga. Mógł tego dokonać tylko Bóg. Człowiek takiego stanu rzeczy, owszem, zawsze pragnął, ale przekraczało to nawet jego możliwości myślowe, a cóż dopiero wprowadzenia tego w czyn.

Kiedy Jezus objawił się św. Małgorzacie Marii Alacoque, mówił jej o olbrzymiej niewdzięczności i wzgardzie ludzi wobec Jego miłości i wtedy zwrócił się do niej: Ty przynajmniej staraj się mi zadośćuczynić, o ile to będzie w twej mocy, za ich niewdzięczność. Ale Małgorzata z właściwą duszom czystym pokorą wyznaje swoją nieudolność. Ta, którą Bóg w tym momencie wybrał na reprezentankę ludzkości, wie, kim jest człowiek, wie, na co go stać, wie, jak głęboką prawdą są słowa Jezusa: Beze mnie nic uczynić nie możecie (J 15,5). Jezus jednak ją uspokaja, mówiąc: Patrz oto, czym możesz wynagrodzić mi za wszystko, czego ci nie dostaje. Przy tych słowach otworzył swe Serce i jeden z trawiących je płomieni ogarnął Świętą z taką mocą, że zadawało się jej, że skona i gdy nie mogła znieść tego żaru, błagała Go, by miał litość nad jej słabością, Ja będę mocą twoją – odrzekł jej Jezus. Wtedy dał jej konkretne wskazówki: Przede wszystkim przystępować będziesz do Komunii św. tak często, jak tylko pozwoli ci posłuszeństwo…, zwłaszcza zaś przyjmować mnie będziesz w każdy pierwszy piątek miesiąca…[1]

Ujawnia się tu zatem w całej pełni, czym jest wynagrodzenie – jest mocą Jezusa w nas, jest zjednoczeniem z Nim na miarę naszych możliwości. Na czymże ono ostatecznie polega? Ano na tym, że my się pozwalamy obdarować, czymże bowiem innym jest Komunia św. wynagradzająca. Także oddanie siebie Jezusowi nie jest niczym innym jak wystawieniem się na strumień Jego łask. Jak kwiat powierza się słońcu, dziecko matce lub ojcu, tak my powierzamy się z cała naszą historią, z naszymi cierpieniami i trudami Jezusowi. Nasze wynagrodzenie polega na tym, że zostajemy włączeni w potężny nurt odkupieńczej i wynagradzającej miłości Jezusa.

W tym świetle jakże słuszny jest zapis w Konstytucjach Instytutu Świeckiego Wynagrodzicielek Serca Jezusa i Maryi. (nr 5): Świadome jesteśmy tego, że nasze wynagrodzenie całą swoją wartość czerpie z zadośćuczynienia Chrystusa, który wynagrodził swojemu Ojcu za grzechy heroiczną i najofiarniejszą miłością, objawiającą się przez najdoskonalsze posłuszeństwo. W zjednoczeniu z Chrystusem pragniemy praktykować miłość objawiającą się posłuszeństwem woli Ojca Niebieskiego we wszystkim i nie cofać się przed cierpieniem zesłanym przez Opatrzność czy podjętym dobrowolnie w postaci drobnych wyrzeczeń czy umartwień, by w ten sposób dopełnić w ciele „braki udręk Chrystusa dla dobra Jego ciała, którym jest Kościół (Kol 1,24)

Tak rozumiane wynagrodzenie z natury jest apostolskie, z natury jest posłannictwem. Greckie słowo apostello oznacza właśnie posyłać. Jest ono bowiem uczestnictwem w wielkim posłannictwie wynagradzania Jezusa. I Prefacja Wielkanocna wyraża to posłannictwo Jezusa w zamiennych słowach: mortem destruxit et vitam reparavit. W tym kontekście polskie tłumaczenie mszalne: zniweczył śmierć i przywrócił życie jawi się jako blade. Owo reparavit zawiera w sobie i naprawę życia i wynagrodzenie, które życie czyni lekkim, uwolnionym od ciężaru win. Nasze uczestnictwo w wynagradzaniu Jezusa jest ciągle tą samą Jego misją, która polega przywracaniu innych miłości Boga, na naprawie ich życia i braniu na siebie, mocą Jezusa ich ciężarów. Nie chodzi tu jednak w żadnym wypadku o cierpiętnictwo. Byłoby tak, gdybyśmy opierali się na własnych siłach. Moc Jezusa i jego miłość sprawiają zaś, że jest to brzemię lekkie i jarzmo słodkie. Jezus nie potrzebuje naszej miłości i naszego wynagradzania ze względu na siebie samego, lecz ze względu na tych, których kocha i dla których się trudzi. Najbardziej zaś – jak to wiemy z wielu jego przypowieści – trudzi się dla tych, którzy poginęli. Wypełnia się tu jedno z Jego największych pragnień: Abyście i wy byli tam, gdzie ja jestem (J 14,3). Jezus pragnie, abyśmy byli z Nim w Jego misji tutaj i u Ojca, abyśmy byli z Nim i w krzyżu, i w zmartwychwstaniu, i we wniebowstąpieniu, abyśmy byli z Nim zawsze…

[1] Por. Marguerite-Marie Alacoque, Mémoire, II, 327-328 (381-382); Małgorzata Maria Alacoque, Pamiętnik Duchowy, Kraków 1996, s. 79 (Autobiografia nr. 56-57); J. V. Bainvel SJ, Kult serca Bożego, Teoria i rozwój, Kraków 1934, 29-30.